Spider-Man 2099 #45
Numer: Spider-Man 2099 #45
Tytuł: Drowning By Inches
Wydawnictwo: Marvel Comics 1996
Data wydania: Lipiec 1996
Scenariusz: Ben Raab
Rysunki: Mike McKone
Tusz: Harry Candelario, Al Milgrom, Matt Ryan
Kolory: Christie Scheele
Litery: Ken Lopez
Okładka: Rick Leonardi
Redaktor: Bob Harras
Cena: $1.95
Przedruk PL: Brak
Streszczenie
Miguel wraz z przywódcą Fantastycznej Czwórki (oryginalnej FF, która przeniosła się w czasie poprzez podróż w negatywnej strefie kosmosu, co można sprawdzić czytając serię Fantasic Four 2099; przyp. recenzenta) uzyskują transmitowany przez satelitę Alchemaxu obraz niezidentyfikowanej planetoidy zbliżającej się do Ziemi, która powoduje nagłe topnienie pokryw lodowych na biegunach, w efekcie czego gwałtownie podnosi się globalny poziom wód w oceanach. Ich zmartwieniem, oprócz tragicznego w skutkach zjawiska, jest również wypowiedzenie otwartej wojny przez mieszkańców Nowej Atlantydy. Gdy Reed Richards zamartwia się losem żony, szwagra i przyjaciela zaginionych na terenie podwodnego królestwa, Spider-Man rusza na ratunek Jennifer D’Angelo, widząc na ekranie komputera kolejną falę powodziową zalewającą slumsy (poprzednia zatopiła podmiejskie dzielnice w Spider-Man2099 #43 i #44). Miguel wykorzystuje jeden ze skuterów powietrznych Alchemaxu, by staranować kościelne drzwi znajdujące się kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią wody. Będąc bardzo przywiązany do kapłanki, zwłaszcza od czasu utraty swojej narzeczonej, wpada w panikę nie widząc śladu życia w jej bezwładnie dryfującym ciele. O’Hara, w pełni zaabsorbowany Jennifer, nie dostrzega zagrożenia ze strony przyczajonego Goblina. Zaatakowany, zaczyna odczuwać palący brak tlenu w płucach.
Tymczasem kobietę wyławia Vulture, mając wobec niej własne mroczne plany. Złoczyńca obwinia ją o piętrzenie, wraz ze Spider-Manem i Alchemaxem, trudności na jego drodze do przejęcia kontroli nad slumsami.
W siedzibie korporacji podmywanej przez nieubłaganą falę powodziową, Tyler z wszczepionym implantem siatkówki oka swojego syna przechodzi przez komputerową weryfikację danych osobowych dostając się do zabezpieczonego pomieszczenia. Poprzez wizualne połączenie z dowódcą sił na Marsie zajmujących się utajnioną kolonizacją planety, uzgadnia szczegóły ucieczki promem kosmicznym z Ziemi skazanej na zagładę w bezpieczne miejsce.
Miguel w ostatniej chwili wymyka się z rąk napastnika, by nabrać życiodajnego powietrza przed zemdleniem. Moment na odetchnięcie mija w mgnieniu oka, gdy nieustępliwy Goblin znowu depcze po piętach super-bohaterowi. Kiedy przeciwnik identyfikuje pajęczaka jako O’Harę, Mig zaczyna tracić grunt pod nogami. By zyskać na czasie próbuje zwiększyć dzielący ich dystans. Dochodzi do wniosku, iż kluczem do pokonania prześladowcy jest jego ukryta tożsamość. Oponent wyraźnie usiłuje udowodnić sobie i światu, że jest lepszy niż Spider-Man i jego alter-ego pod każdym względem. Dochodzi znów do bezpośredniego starcia, w czasie którego starszy z synów Conchaty ratuje się przy pomocy lustra przed halucynogenną bronią wroga. Pocisk rykoszetuje trafiając w Goblina. Miguel wykorzystuje specyficzne działanie gadżetu przeciwnika, by poznać jego prawdziwe imię. Ze zgrozą dowiaduje się, że walczy z własnym bratem. Gabriel obwinia go o utratę trzech bliskich sercu kobiet: Dany, Kasey i Conchaty. Gdy Spider-Man stara się porozumieć, Goblin przypomina mu o Jennifer. Mig natychmiast wskakuje do wody, żeby odszukać kapłankę. Zastanawiając się nad źródłem mocy Gabe’a i jego dalszym losem, przeczesuje wnętrze zatopionej świątyni, lecz bezskutecznie. Godząc się powoli w duchu z utratą kolejnej bliskiej osoby, wypływa na powierzchnię po świeżą porcję tlenu. Jego oczom ukazuje się przystępująca do inwazji flota wojsk Nowej Atlantydy.
Recenzja
Zacznijmy od faktów. Mamy do czynienia z przedostatnim numerem serii. Poprzednie kilka numerów rywalizowało ze sobą w konkursie na najbardziej podrzędny komiks i bezapelacyjnie zwyciężył odcinek #44. Zrozumiałem, że ze spadkiem formy w redakcji wiąże się ściśle obsadzenie nowego szefa. Bob Harras, gdyż tak się właśnie nazywa ów nieszczęśnik, który zapracował na pół pajączka w ostatnim numerze, zgromadził tym razem wokół siebie ludzi nie znanych mi ani z widu, ani ze słuchu. Event („wydarzenie” z ang.; przyp. recenzenta) rozgrywający się na oczach czytelnika nie jest już odrębnym i niezależnym placem zabaw przeznaczonym na potrzeby serii Spider-Man 2099, ponieważ zagłada planety w sposób nieunikniony musi się również odbić echem w innych tytułach powiązanych z futurystycznym uniwersum.
Po faktach pora na osobiste odczucia. Powrócę do zwyczaju praktykowanego we wcześniejszych odsłonach przygód pajęczaka, czyli do skomentowania szaty graficznej. Styl rysownika, chociaż początkowo wydał mi się groteskowy, w ostatecznym rozrachunku wypadł nienajgorzej (szczególnie przyjemna dla oka jest moim zdaniem scena, gdy Spider-Man po raz pierwszy nurkuje w zatopionych slumsach). Jedno z moich spostrzeżeń w tej materii dotyczy ogólnie sylwetki bohaterów: o ile ujęcia wykonywane z bliska oddają w pełni wszelkie szczegóły muskulatury i mimiki twarzy (Goblin ma tak pokaźnych rozmiarów kaloryfer, że sam jeden ogrzałby nim dwupokojowe mieszkanie o powierzchni 50 metrów kwadratowych), o tyle wraz z oddalaniem się „kamery” postacie nabierają karykaturalnych proporcji ciała.
Jeżeli pomysł na scenariusz i design komiksu miały wynagrodzić czytelnikom niedawne wpadki, to według mnie autorzy komiksu są winni kilku dość rażących niedopatrzeń. Po pierwsze, początek historii jak dla mnie jest zupełnie oderwany od kontekstu, w jakim pozostawił nas #44. Dla większości, widok Mr. Fantastic obok Miguela pozbawionego maski to pewnego rodzaju szok kulturowy nieuzasadniony żadnym komentarzem odnośnie genezy tej sytuacji. Po drugie (jak pisałem w poprzedniej recenzji), cała mistyfikacja dotycząca tożsamości Goblina jest pozbawiona sensu z uwagi na spoiler w ostatnim odcinku (gdy Gabriel przekazał Jennifer skrzynię ze swoim kostiumem). Nie widzę żadnego wytłumaczenia dla tak barbarzyńskiego posunięcia, pozbawiającego czytelnika cennego napięcia liczonego w setkach woltów. Po trzecie, w jaki sposób Goblin wykrzykiwał swoje groźby pod wodą?! To dosyć niewykonalne, biorąc pod uwagę fakt, iż nosił wyłącznie maskę, nie trzymając przy tym „aquamegafonu” w dłoni. Po czwarte, obliczając czas, jaki zajęło Spider-Manowi dotarcie do topiącej się Jennifer, nie pomogłaby jej resuscytacja wykonana przez Davida Hassellhoffa – przywódcę „Słonecznego Patrolu”. Vulture powinien wyciągnąć z wody martwą kobietę, a tymczasem w kolejnym odcinku (nie mogę tego nie zdradzić, bo w ten sposób motywuję swoją ocenę) Jennifer cudem odzyskuje przytomność. Po piąte, skąd Gabe wziął w ogóle swój kostium i super-moce? Bonusy otrzymywane w cyber-sieci raczej nie można wykorzystać w prawdziwym świecie. Jak na życiowego nieudacznika, młodszy z braci nie zdradzał dotychczas możliwości do pozyskania takich umiejętności, więc wszelkie uzasadnienia byłyby mile widziane. Tymczasem Goblin znika bezpowrotnie wraz z tym numerem. Poza tymi pięcioma uchybieniami osiągnąłem namiastkę satysfakcji.
Mam zatem ogromny dylemat. Myślę, że tym razem ugnę się grając dobrego wujka z Ameryki i wystawię 3,5 pajączka. Komiks zasługuje na trzy, ale pół należy się za przełamanie tragicznej passy. Niech mają na zachętę!
Ocena:
Autor: Doogy