Avengers Assemble!
Ostatnich dwanaście miesięcy dla wielu fanów Marvel mogło być nie najłatwiejsze – zakończenie Infinity War swoistym cliffhangerem tylko zaostrzało apetyty przed kontynuacją i zapewne niejeden z nas chciałby od razu po zakończeniu Wojny bez Granic dowiedzieć się, co wykombinują Kapitan Ameryka, Thor i Iron Man, aby przywrócić we wszechświecie stan sprzed „pstryku”. Cierpliwość, silna wola i trochę szczęścia pozwoliły mi uniknąć wszelakich zwiastunów Endgame, a tym samym, złowrogich spoilerów. A poznawanie najnowszego filmu ze stajni Marvel Studios od zera daje sporo satysfakcji.
Początek Endgame sugeruje ponurą, przygnębiającą atmosferę, co oczywiście dziwić nie może – w końcu zginęło tak wiele istnień, w tym bliscy głównych bohaterów. Steve Rogers na spotkaniu grupy wsparcia dla osób, które kogoś straciły w wyniku działań Thanosa, próbuje podnosić morale, podkreślając, jak ważne jest, by pogodzić się z tym, co się stało i ruszyć naprzód. On sam przeżył już coś podobnego, kiedy obudził się po 70 latach w zupełnie nowym dla siebie świecie, bez najbliższych mu osób. Problem w tym, że on sam nie wydaje się do końca wierzyć w to, co mówi, i podobnie jak pozostali Avengers nie może pogodzić się z aktualnym stanem rzeczy. Pierwszych kilkanaście minut filmu idealnie podkreśla beznadziejność świata po wydarzeniach z Wojny bez Końca i chciałoby się, aby ten stan trwał jak najdłużej.
Promując Infinity War, bracia Russo wspominali o tym, że będzie to swego rodzaju film o „kradzieży” Kamieni Nieskończoności. Według mnie jednak łatwiej w ten sposób opisać ich kolejny obraz, ponieważ teraz to właśnie Avengers zmuszeni są ukraść kamienie Thanosowi. Ciężko przedstawiać historię w tym filmie bez wchodzenia w szczegóły, ale chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że paliwem jest tu pragnienie odkręcenia wydarzeń z poprzedniej części (i tak chyba nikt nie wierzył, że efekt „pstryku” utrzyma się do końca Endgame). Podróż bohaterów bywa ekscytująca, zabawna, czasem przewidywalna, lecz niepozbawiona niespodzianek. Dodam jeszcze, że jest to trzygodzinna podróż, więc mogłaby się dłużyć, tymczasem ja osobiście tego kompletnie nie odczułem. Mamy tu do czynienia z bardziej złożoną, i ciekawszą historią niż u poprzednika. Niestety przy okazji dostaliśmy zupełnie inne wady, jak choćby pokrętna logika części wydarzeń.
Wracając do atmosfery beznadziejności, w pewnym momencie zaczyna ona zanikać i nawet można byłoby to tłumaczyć tym, że w bohaterów wlało się trochę optymizmu, jednak mnie bardzo uderzyło to, że film po kilkunastu minutach przeistacza się w komediowe, typowo letnie kino. Pewnie, humor jest podstawą właściwie wszystkich produkcji Marvel Studios, jednak tutaj przestałem czuć powagę sytuacji i stawkę, o jaką toczyła się rozgrywka. A ta była przecież ogromna jak nigdy dotąd! Sami Avengers niejednokrotnie powtarzali hasło „za wszelką cenę” („whatever it takes”), tylko że nic za tymi frazesami się nie kryło. Kilka faktycznie emocjonalnych scen znalazło się w filmie, ale wciskane co chwila żarty i tak psuły ich odbiór. Akurat pod względem nastroju bracia Russo tym razem się nie wstrzelili.
Endgame miało stanowić zakończenie trzeciej fazy filmowego uniwersum Marvela (choć Kevin Feige już zdążył zaznaczyć, że to Spider-Man: Far From Home dopnie tę fazę), tymczasem kończy ono pewną epokę czy też sagę. Film braci Russo wypełniony jest odniesieniami do poprzednich filmów, zobaczymy postacie, których kompletnie byśmy tutaj się nie spodziewali czy też żarty bazujące na tym, co zobaczyliśmy przez ostatnich 11 lat. To też pokazuje jak bardzo film jest skrojony pod fanów i pozostali widzowie mogą czuć się lekko zagubieni. Nie brakuje również zapożyczeń ze starszych i nowszych komiksów. I znowu – dla fanów świetna wiadomość, dla pozostałych niekoniecznie.
Jak już wspominałem, tym razem to oryginalni Avengers przejęli pałeczkę od Thanosa i to stara paczka gra pierwsze skrzypce. Największymi tego beneficjentami są Steve Rogers i Clint Barton. Tego drugiego w ogóle nie widzieliśmy w Infinity War, więc tym bardziej cieszy, że tym razem o nim pamiętano. Chyba nigdy wcześniej nie był tak dobrze potraktowany w filmowym uniwersum. Rok temu chwaliłem ewolucję Thora, który z mrukliwego boga stał się istnym rockandrollowcem. Teraz przeszedł kolejną przemianę, typowo komediową. I w dłuższej perspektywie był to według mnie wybór nietrafiony. Można mieć też podstawy do narzekania na to, jak potraktowano Thanosa – w poprzedniej części pokazano jego nietuzinkową osobowość, a w Endgame jego cele i plany zostają spłycone, przez co wchodzi w rolę typowego złoczyńcy.
Z Avengers: Endgame jest trochę jak z meczem na szczycie w polskiej ekstraklasie – może i pada trochę bramek, ale generalnie człowiek spodziewa się czegoś bardziej elektryzującego i emocjonującego. Jak na film rozrywkowy jest to produkcja niezwykle udana, problem w tym że cały ten hype i otoczka finału finałów tylko podnosiły oczekiwania. Możemy być natomiast pewni, że szybko podobnego filmu, o takiej skali i takim wydźwięku nie zobaczymy. Na Endgame pierwszy raz też spotkałem się z gromkimi brawami w trakcie jednej ze scen i z tego, co można wyczytać na forach, seans, na którym byłem, nie był odosobnionym przypadkiem. To wszystko świadczy o tym, jak wielką robotę wykonał Marvel przez ostatnich 11 lat i nawet jeśli film nie jest bezbłędny, koniecznie trzeba go zobaczyć.
Ocena:
Autor: Rządło